Nigdy do końca, Edward Underhill

Autor: Edward Underhill
Tytuł: Nigdy do końca
Tytuł oryginalny: Allways The Almost
Wydawnictwo: Prószyński Young
Liczba stron: 384

Miles to transpłciowy chłopak, pianista, który niedługo startuje w konkursie trójstanowym. Jednak jego celem jest nie tylko pokonanie odwiecznego rywala, lecz także odzyskanie ekschłopaka, z którym rozstał się przed coming outem. W tym samym czasie Miles poznaje Erica, który przypadkiem trafia na niego podczas próby muzycznej. Chłopcy zaczynają się lubić, a nawet udają parę, by dostać zaproszenie na walentynkową imprezę. Czy ten fałszywy związek przerodzi się w coś innego?

Nigdy do końca to powieść młodzieżowa Edwarda Underhilla. Głównym bohaterem i narratorem pozycji jest Miles. To nastolatek, który gra na fortepianie, ma dwie bliskie przyjaciółki i nie do końca jeszcze wie, jak odnaleźć się po ujawnieniu swojej prawdziwej tożsamości.

Miles ma plan na najbliższe miesiące. Chce odzyskać byłego chłopaka, który zostawił go po coming oucie. Dla Milesa to nie do pomyślenia, że miłość się skończyła, w końcu jest nadal tym samym człowiekiem. Nie może zrozumieć, że dla Shane’a nie jest już Melissą, więc nie ma szans na kontynuowanie relacji. Jednocześnie drugim celem Milesa jest pokonanie rywala w konkursie fortepianowym. Zawsze trafia na drugie miejsce tuż za nim, ale nowa nauczycielka może okazać się rozwiązaniem tego problemu. Tylko że jej podejście jest nietypowe, co dla Milesa jest zaskakujące.

Powieść ma dwa główne wątki. Pierwszy dotyczy konkursu fortepianowego. Drugi pokazuje poszukiwanie własnej drogi życiowej przez Milesa. Jeśli chodzi o konkurs, to widzimy lekcje muzyki i ćwiczenia nastolatka. Chłopak dowiaduje się, że nie tylko technika jest ważna, lecz także zrozumienie sensu utworu, odszukanie w nim siebie, radości z grania. Jak jednak tego dokonać, gdy samemu jest się zagubionym?

Miles po coming oucie musi radzić sobie z błahymi sprawami jak korzystanie z toalety oraz poważniejszymi, na przykład jak budować na nowo swoje „ja”. Mierzy się z niepoprawnymi zaimkami i starym imieniem, ocenianiem przez ludzi, uwagami, lecz ma wsparcie w przyjaciółce. Gdy poznaje Erica, który nie kryje się ze swoją queerowością, trochę zazdrości mu tego podejścia. Miles nieco gubi się w tej sytuacji, ale każdy popełniony błąd czy zła decyzja prowadzą do nauki na przyszłość.

Jest też wątek romantyczny, o którego istnieniu daje nam znać już sama okładka. Nie będę się nad nim rozwodzić, bo nie chcę psuć nikomu czytania, ale muszę przyznać, że jest dość schematyczny i mało odkrywczy, co jednak nie kłuje tu aż tak w oczy. Jest uroczy, a młody wiek bohaterów sprawia, że jesteśmy im w stanie wybaczyć pomyłki. Niemniej podoba mi się, że Miles nie do końca wie, co ma robić ze swoim życiem – wypada to naturalnie.

Książka bardzo mi się podobała. Była urocza i ciepła, bohater był ciekawy, nie denerwował mnie. Oczywiście można jej zarzucić, że nie ma w niej nic odkrywczego i nowego, że powiela się utarty schemat, ale to młodzieżówka, której mogę to wybaczyć. Porusza ważne tematy, ale nie jest trudna w lekturze. Ma pewną lekkość, a motyw fortepianowy bardzo mi się podobał. Jeśli lubicie queerowe powieści młodzieżowe, śmiało sięgajcie po ten tytuł.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Prószyński Young.

 

Wehikuł czasu, Herbert George Wells

Autor: Herbert George Wells
Tytuł: Wehikuł czasu
Pełny tytuł: Adaptacje literatury. Wehikuł czasu
Wydawnictwo: Egmont
Liczba stron: 56

Koniec XIX w., Londyn. Podczas kolacji z przyjaciółmi naukowiec opowiada o możliwościach podróży w czasie. Próbuje przekonać znajomych, że odbył jedną z nich. Mówi o podróży do 802 701 roku. Poznał Elojów, spokojny lud, który żył w harmonii, a nocą nie opuszczał swojego schronienia w obawie przed Morlokami.

Wehikuł czasu Herberta George’a Wellsa to klasyka literatury science fiction. Komiksowa wersja powieści wyszła w serii Adaptacje literatury wydawnictwa Egmont. Autorem komiksowej adaptacji jest scenarzysta pod pseudonimem Dobbs, natomiast za rysunki odpowiada francuski rysownik Mathieu Moreau.

Fabuła komiksu pokazuje podróż w czasie oraz wizję przyszłości i ludzkości. Anonimowy naukowiec buduje tytułowy wehikuł czasu i przenosi się wiele lat do przodu. Tu ma okazję obserwować grupę ludzi, która żyje w harmonii i spokoju, a jedynym zmartwieniem są małpokształtne istoty, które porywają ich nocą. Ludzie żyją spokojnie i zaspokajają podstawowe potrzeby, nie widać tu ani zaawansowanej techniki, ani wynalazków, które mogłyby im ułatwić życie czy walkę z wrogiem. To swoisty upadek i odejście od postępu.

Kadry są dynamiczne i klimatyczne. Kreska jest bardzo dobra, a ilustracje pełne szczegółów. Dużo tu monologów i wewnętrznych refleksji bohatera. Warto zwrócić uwagę, że wychodzące w serii komiksy mają podobny styl ilustracji – nie da się go określić jednoznacznie jako ładny lub brzydki. Moim zdaniem to dopracowana i pasująca do klasyki literatury kreska, która jest może nieco zbyt mocna, ale mnie odpowiada.

Nie miałam okazji czytać powieści Wellsa, więc nie wiem, czy oddano ją dobrze w tej komiksowej formie. Niemniej seria Adaptacje literatury to jedna z moich ulubionych – sięganie po znane i lubiane dzieła powieściowe, odświeżanie ich i dawanie nowego życia dzięki formie komiksowej jest doskonałym pomysłem. Dzięki temu nowe osoby mogą zapoznać się z tymi tytułami.

Wehikuł czasu w formie komiksowej bardzo mi się podobał. Pomysł na fabułę, którą stworzył Wells, jest genialny. To pierwsze pokazanie podróży w czasie w literaturze. Lubię science fiction, a to kawał dobrej opowieści. Polecam fanom gatunku, ale też wielbicielom komiksów.

Komiks przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Egmont.

 

Zagrajmy! – Robot X

Tytuł: Robot X
Producent: G3
Wiek: 8+
Liczba graczy: 2-5

Chcesz zostać konstruktorem robotów? Nic prostszego! Licytuj części, dobieraj karty i twórz własnego androida, ale uważaj, bo przeciwnicy mogą obrać strategię, która da im więcej punktów. Zagrajmy w Robot X.

To gra karciana, w skład której wchodzi 117 kart. Dzielą się one na karty z częściami robotów oraz karty specjalne: bonusy, kredyty oraz karty wydarzeń. Gracze otrzymują po siedem kart na start. Podczas tury dobierają jedną, a potem wykonują jedną z czterech akcji: okładają kartę do banku, licytują element robota, zagrywają kartę wydarzeń lub kupują kartę bonusową. Wygrywa ten, kto zbuduje najwyżej punktowanego robota.

Każdy robot składa się z ośmiu części – dwóch nóg, tułowia, dwóch rąk, głowy, dwojga uszu. By zbudować swojego androida, należy licytować karty i przebijać innych graczy. Jeśli uda nam się kupić interesującą nas część – w tym także te, które wyciągnęliśmy z talii, bo one także podlegają licytacji – układamy swojego robota. Każda karta ma oznaczenie punktowe w postaci gwiazdek.

Pod względem technicznym gra jest wykonana porządnie. Karty przypominają wielkością klasyczne talie, łatwo je trzymać w dłoni. Ilustracje są kolorowe, szczegółowe, mają jednakowe tło. Naprawdę pięknie pokazano robotyczne części, a do tego zadbano o różnorodność elementów. Instrukcja jest dość długa, co może przerażać, jednak rozegranie już jednej partii z jej pomocą sprawia, że zasady stają się jasne i klarowne.

Przyznam, że rozgrywka wymaga od graczy skupienia i logicznego myślenia. Nie warto na ślepo kupować kart bonusowych, gdy nie są one zgodne z tym, co mamy na stole. Wtedy okażą się tylko zbędnym wydatkiem – ja miałam ten problem, bo na początku skusiłam się na te karty, a nie przemyślałam, czy będę w ogóle z nich korzystać. Warto też obserwować zachowanie i strategię drugiego gracza. Samemu też należy obrać jakąś ścieżkę i potem analizować to, co mamy w ręku.

Robot X to karcianka, w której liczy się spryt i skupienie. Gra uczy zdrowej rywalizacji i licytacji. Gracze muszą mieć oczy szeroko otwarte – nie tylko kontrolować swoje karty w ręku, lecz także swój bank i zagrania przeciwnika. To mi się bardzo podobało, bo wymagało kombinowania i serwowało zastrzyk adrenaliny. Gra jest przyjemna i sprawdzi się wśród grupy znajomych, ale dobrze gra się również we dwie osoby.

Polecam tę grę szczególnie osobom, które lubią licytacje i obieranie strategii – czasem bowiem okazywało się, że wcale nie trzeba mieć samych pięciogwiazdkowych elementów, by wygrać. Dobrego główkowania!

Za grę dziękuję Wydawnictwu G3.