Fragment "Narodzin gniewu"

Dziś zapraszam Was na nietypowy post. Oto fragment powieści Joanny Jax Narodziny gniewu. Kolejną część znajdziecie u Oli KLIK jutro.


Następnego dnia wsiadł do pociągu zmierzającego w kierunku Chełmic. Z trudem przecisnął się do jakiegoś przedziału, gdzie lamentujące kobiety trzymały na rękach płaczące i usmarkane dzieci, a między ich nogami tkwiły pakunki wypełnione odzieżą, jakimiś pamiątkami i drobnymi elementami wyposażenia. Jakaś kobieta trzymała w dłoni klatkę z kanarkiem, ktoś inny posadził na kolanach psa, który, chociaż niewielki, z jazgotem szczekał na ptaka. Ktoś inny wyjął kawał chleba i zagryzając słoniną, wypełnił przedział zapachem jedzenia. Byli to ci sami ludzie, którzy kilka lat wcześniej opuszczali swoje chałupy i niewielkie spłachetka pól, by jechać do stolicy po dostatniejsze życie. I teraz, gdy widmo wojny zaczęło być realne, spakowali swój niewielki dobytek i ruszyli z powrotem do miejsca, skąd przybyli. Większość tę wędrówkę odbywała pieszo albo jadąc wozami, niczym bohaterowie westernów. Inni tłoczyli się w pociągach z nadzieją, że uda im się dojechać do celu, zanim zacznie się wojna.
Gdy dotarł do Chełmic, poczuł się dziwnie. Nie był w tym miejscu, odkąd sprzedał rodzinne włości i wyruszył do Warszawy w poszukiwaniu lepszego życia. Powinien patrzyć na miasteczko z nostalgią i rozrzewnieniem, ale jego wspomnienia z tego miejsca były gorzkie i ponure. Wysiadł z pociągu i czuł satysfakcję. Wyglądał teraz jak prawdziwy pan na tle ubogo odzianych ludzi kręcących się po peronie.
Całości dopełniała szarość budynków stacji, dżdżysta pogoda i para z lokomotywy, otulająca chmurą sadzy peron. Gdy nieco opadła, ujrzał kilka metrów dalej kobietę. Szamotała się z parasolką, a obok niej stała duża walizka. Nagle czas się cofnął i przypomniał sobie niemal identyczny widok sprzed dziewięciu laty, gdy po raz pierwszy ujrzał Adriannę Daleszyńską. Niewiele zmieniła się od tego czasu, wciąż była piękna, ale to już nie była dziewczyna, ale zmysłowa kobieta. Podszedł bliżej, żeby sprawdzić, czy wciąż pachnie landrynkami, ale tym razem nie poczuł niczego szczególnego.
– Pomogę pani – powiedział i wyciągnął rękę po niesforną parasolkę.
Popatrzyła na niego, zmierzyła wzrokiem i uśmiechnęła się. Był pewien, że nie rozpoznała w nim obdartego chłopaka, który wodził za nią oczami i błagał o jedno spojrzenie.
– Bardzo pan łaskawy – zaszczebiotała. – Pan chyba nietutejszy?
– Nie, przyjechałem z Warszawy. Po prowiant. – Roześmiał się sztucznie.
– Ja odwiedzam rodzinę narzeczonego – odpowiedziała życzliwie i zupełnie innym tonem niż kiedyś.
– A narzeczony? – zapytał Emil.
– Został zmobilizowany. Pożegnałam go wczoraj w Warszawie – odpowiedziała.
– Ach, cóż za przykry wypadek. Ja… – Nie dokończył zdania, nie chcąc tłumaczyć się, dlaczego nie dzieli losu mężczyzn w podobnym wieku. – Muszę opiekować się chorą siostrą.
– To dobrze, że panu pozwolono. – Kolejny raz uśmiechnęła się promiennie.
– Wyjedzie ktoś po panią? – zapytał ciekawie, ucinając temat.
– Niestety, nie. Nie miałam jak ich powiadomić. Muszę iść piechotą – zatroskała się.
To było coś nowego. Panna Adrianna idąca sześć kilometrów z ciężką walizką. I w dodatku nie stać jej było na dorożkę? A bogaty narzeczony bawił się w wojnę. Uśmiechnął się w duchu na myśl, jak los potrafi być przewrotny. On wiedział, że poradzi sobie w życiu, a kto wie, może wojna była kolejnym sposobem na dorobienie się. Był młodym człowiekiem, ale poznał już wszystkie smaki, jakie niesie ze sobą bogactwo i luksus. Dzięki swojemu sprytowi zaszedł tak daleko i dalej podąży tą drogą, nie zastanawiając się nad czymś, co się nazywa moralnością. Jego też nikt nie żałował, gdy opluł go ojciec i kobieta, która teraz wdzięczyła się do niego, bo był elegancko ubrany i połyskiwał drogim zegarkiem. Wszystko miało swoją cenę, Adrianna Daleszyńska również.
– Jeśli pani pozwoli, podwiozę panią dorożką, bo w tej dziurze taksówki raczej nie znajdziemy. Nie wyobrażam sobie, żeby tak urocza kobieta niosła taką ciężką walizkę – dodał szarmancko.
Nie odmówiła. Ochoczo wsiadła do nieco zdezelowanej dorożki, a on obok. Bez kompleksów i obaw, że niegodny jest takiej kobiety. Kiedy się przedstawił, jej oczy jeszcze bardziej rozbłysły i była oczarowana faktem, że mogła poznać brata wielkiej warszawskiej gwiazdy.
Podjechali przed dworek Chełmickich, Lewin pożegnał się z Adrianną i powiedział, że nigdy w życiu o niej nie zapomni.
– Jedno spotkanie zrobiło na panu takie wrażenie? – zapytała słodko.
– Tak… panno Adrianno. Jedno spotkanie może zostawić w człowieku niezapomniane uczucie. To takie przeżycie, które odciska po sobie ślad na wiele lat, jeśli nie na całe życie… – Uśmiechnął się obłudnie.
– W takim razie mam nadzieję, że nie będzie ostatnie – dodała kokieteryjnie.
„Głupia dziwka” – pomyślał z pogardą Lewin, gdy zniknęła za bramą, a on wracał do miasteczka, by odwiedzić inną głupią dziwkę, Alicję Rosińską, przyjaciółkę jego siostry.
Już nie mógł się doczekać kolejnego spotkania z Adrianną, rozważał, jak mógłby rozpalić jej uczucie do niego, by potem potraktować, jak ona jego pewnego słonecznego dnia. Targały nim dziwne uczucia. Z jednej strony tęsknota za świeżością pierwszego zauroczenia, gdy wybranka zdaje się idealna, a miłość fascynująca, z drugiej – wyrzucał sobie chłopięcą naiwność, bo to piękne uczucie było jedynie wytworem ludzkich marzeń i pragnień o byciu kochanym bez względu na to, kim się jest i jakim majątkiem się dysponuje. Tymczasem ta krystalicznie czysta miłość okazała się zwykłą dziwką, która przychodzi tylko wtedy, gdy jej dobrze zapłacisz.
Nawet jego ukochana matka oddała swoje wdzięki grubo starszemu Chełmickiemu, bo miał pozycję i był bogaty. I co z tego, że Ignacy Lewin, zanim stracił nogi w wojennej zawierusze, był najprzystojniejszym mężczyzną w Chełmicach, kiedy to pieniądze i pozycja okazały się większym afrodyzjakiem dla Anny Lewin. Emil był przekonany, że stary Antoni nie musiał do niczego zmuszać matki, wystarczyło kilka gładkich słów, parę tandetnych prezentów, a ona poszła niczym mucha do lepu. Świat kręcił się wokół pieniądza, to on był bożkiem napędzającym życie i zakładał ludziom na nos różowe okulary, aby mogli udawać, że coś takiego jak romantyczna miłość istnieje. I każda inna.
Alicja ucieszyła się z wizyty Lewina, bo była bardzo ciekawa, jak sobie radzi Hanka.
– Podwoziłem Adriannę Daleszyńską do dworku – powiedział Emil, pakując do walizki wiktuały.
– Julian jeszcze nie wyjechał? – zapytała Alicja z nadzieją w głosie.
– Nie, wczoraj wyjechał do Warszawy. Narzeczona chyba jeszcze zabawi trochę w Chełmicach – dodał, chociaż Alicja nie pytała o Adriannę.
Nie zastanawiała się zbyt długo. Wyciągnęła z szafy w przedpokoju swoją dużą walizkę i zaczęła w pośpiechu pakować rzeczy.
– Wyjeżdżam z Emilem do Warszawy! – krzyknęła.
Jej rodzina zamarła w bezruchu, jedynie Lewin nie przestał upychać jedzenia do swojej walizki.
– Dokąd? Zaraz wybuchnie wojna – zapytała zatrwożona matka.
– Muszę, mamo. Muszę tam wrócić – odpowiedziała Alicja.
– Tu będziesz bezpieczniejsza – mruknęła niezadowolona matka.
– Mamo… Tam jest Hanka, tam jest moje życie… – odpowiedziała.
Z trudem wcisnęli swoje wypchane jedzeniem bagaże do pociągu i stojąc na korytarzu niemal na jednej nodze, późnym popołudniem 31 sierpnia dotarli do Warszawy. Alicja postanowiła zostać w mieszkaniu Hanki, które wieczorem opuścił Emil, z ulgą wracając do siebie i z radością przyjmując pomoc jej przyjaciółki. Siostra stanowiła w tej chwili zbędny balast, a on musiał zastanowić się, jak przetrwać to, co niebawem nastąpi, albo jak przed tym uciec.
Następnego poranka zniknęły ostatnie złudzenia. 1 września 1939 roku wojna stała się faktem. Z megafonów i głośników radia wciąż docierały informacje, przemówienia i apele. Warszawiacy jeszcze z pewnym niedowierzaniem i rezerwą podchodzili do całej sprawy, ale gdy kolejne wiadomości donosiły o walkach toczących się na granicy, ofiarach i bombardowaniach, docierało do nich, że dyskusje polityków i barwne przemówienia w tej chwili już nie mają znaczenia, bo tam, na granicach, giną polscy żołnierze, rodacy rzuceni na pastwę ogromnej potęgi militarnej Rzeszy.
Hanka i Alicja wyszły na ulicę, patrząc na lamentujące kobiety, skupionych albo rozkrzyczanych mężczyzn i ogarniającą miasto panikę. Lewinówna, okryta szalem, stała blada pod jednym z megafonów i łkała. Alicja przytulała ją do siebie i starając się przekrzyczeć głosy megafonów i ludzi, mówiła głośno:
– Hanka, przestań, musisz być silna i wytrzymać. Słyszałaś, na pewno za kilka dni Wielka Brytania i Francja wypowiedzą wojnę Niemcom i pogonią z Polski tych drani, a wtedy przyjedzie Tomasz i życie wróci do normy.
– Nie wierzę, nie wierzę… – mamrotała Hanka.
Alicja nie wiedziała, czy Hanka nie wierzy w rychłe zakończenie wojny, czy w pomoc aliantów. Ona myślała w tej chwili o Julianie. Podobno już od marca szykowano się do wojny i on w tym czasie, jako oficer kawalerii, był zmobilizowany i przydzielony do armii Modlin. Tyle wiedziała, że w tym dniu jest w okolicach Mławy i będzie walczył. To już nie były manewry i dyskusje, czy wojna będzie, czy Beck, minister spraw zagranicznych, zażegna konflikt. To, czego najbardziej się bała, nadeszło. Nawet jeśli dotrą posiłki od Anglików czy Francuzów, on będzie wciąż walczył. Mógł zostać ranny albo zginąć. Nieważne było, że przez to nie zdążył się ożenić, niechby nawet, byle żył.

dalej: TU

1 komentarz:

Daj znać, co sądzisz o wpisie!