"Ślady krwi" - Jan Polkowski



Tytuł: Ślady krwi
Wydawnictwo: Wydawnictwo M
Liczba stron: 440

Jan Polkowski debiutował w 1978 roku. Zajął się wydawaniem swoich wierszy, które ukazały się w kilku tomikach, część już w niepodległej Polsce. W 2013 roku dzięki wydawnictwu M ukazała się jego powieść „Ślady krwi”.

Henryk Harsynowicz mieszka od wielu lat w Ameryce. Jest obywatelem Kanady, mimo że urodził się i wychował w Polsce. W ciężkich dla ojczyzny czasach postanowił wyemigrować – był to rok 1983. W tym czasie wydarzyło się wiele, zarówno w jego życiu prywatnym, jak i w kraju, za którym tęskni. Powrót planował wiele razy, ale ciągle coś stawało mu na drodze. Głównym problemem był brak dowodu, który musiał wymienić w Polsce na paszport. W końcu jednak dociera do Polski, ma już kilkadziesiąt lat na karku. Tu czekają go kolejne trudności – nie dość, że zmarł jego ojciec, zostawiając mu spory spadek, to jeszcze ktoś włamuje się do jego mieszkania, a przeszłość puka do jego drzwi. Henryk musi poradzić sobie ze sprawami z dawnego życia, które wracają jak bumerang.

Książka porusza wiele ważnych kwestii. Jest tu zarówno wątek osobistej tragedii mężczyzny – rozstał się z żoną, z ojcem nie miał kontaktu od wielu lat, a na dodatek zbieg złych okoliczności pozbawił go polskiego obywatelstwa. Jego tożsamość, tak jak alegoryczna tożsamość zagubionej w wielu momentach dziejów Polski, jest zawłaszczona i zmieniona. Oprócz tego w książce pojawia się wiele ważnych wydarzeń, jako tło życia Henryka. 

Powieść rozgrywa się w trzech wymiarach. Rozdziały poświęcone są albo różnym okresom, albo w trakcie następują retrospekcje i w ten sposób dowiadujemy się o tym, co było wcześniej. Każdy rozdział zawiera w nazwie datę i miejsce, do którego się teraz przenosimy wraz z opowieścią.

Historia – narodu i prywatna – jest tu bardzo mocno wyeksponowana. To ciekawie przedstawione dzieje Polski na podstawie studium przypadku. 

Książka jest napisana dość specyficznym językiem. Niektórym zapewne będzie on przeszkadzać, ale jak dla mnie był interesujący. Nie ma tu prostych zdań. Są wyszukane formy, dobrze dobrane przymiotniki, oryginalne połączenia. Narracja trzecioosobowa spełnia świetnie swoją rolę, gdyż narrator jest wszechwiedzący i to on przedstawia wspomnienia Henryka. Poza tym dialogów nie jest jakoś dużo, co mi bardzo odpowiada. No i co trzeba przyznać – postacie są mocno zróżnicowane. Henryk jak dla mnie był nieco wycofany i zgorzkniały, ale nie można się mu dziwić, w końcu wiele przeszedł. Adwokat, który powitał go w Polsce to zupełnie inny człowiek, a kuzynostwo, czy bliższa rodzina też pokazują charakterek. Co dla mnie osobiście było strzałem w dziesiątkę to rozmowa Henryka z ciotką, której język zawierał sporo rosyjskich wstawek.

Plusy to też piękna okładka. Tajemnicza i prosta, z czerwonym tytułem przyciąga wzrok. Bardzo dobrze wykonana. Jeśli chodzi o korektę i redakcję to sprawiła się tu bardzo dobrze.

Minus to przede wszystkim wielkość pozycji. Rozumiem, że przy prawie 450 stronach trudno było wybrać inną formę, nie zmniejszając drastycznie czcionki. Można jednak było zrobić mniejszą pozycję, dodając 200 stron. Są przecież takie książki. Mi się źle czytało tak duży format, ciągle książka mi się wyginała, albo traciłam światło podczas czytania.

Pozycja ta nie należy do łatwych. Nie znajdziecie tu wytchnienia, nie przebrniecie przez nią w jeden wieczór. To interesująca opowieść, ale nie dla osób, które szukają czegoś na chwilę.

Komu mogę ją polecić? Spodoba się na pewno tym, którzy lubią historię. To pozycja zdecydowanie dla was. Oprócz tego jeśli chcecie sięgnąć po książkę o trudnym temacie tożsamości i walki z przeszłością na pewno się nie zawiedziecie. 

Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa M:

Najbardziej denerwujące błędy w książkach

 


1. Ortografia
Wydawnictwa zatrudniają korektorów i redaktorów, którzy czuwają nad tym, by w książce nie pojawił się jakiś błąd. A jak wiadomo - błąd ortograficzny to już szczególna ujma, bo najszybciej wpada w oko. Zdarza się jednak tak, że ktoś nie wychwyci takiej pomyłki i książka pojawi się w księgarniach...
Moje ulubione błędy to: fotografja i stacia kolejowa. Pierwszy poszedł w pierwszym rozdziale, drugi znalazłam w środku.
2. "A odpuszczę sobie"
Dalszy ciąg narzekania na korektorów. Wydaje mi się, że im bliżej końca pozycji, tym mniej osób do niego dotrwało. Dlaczego? To właśnie ostatnie rozdziały są najgorzej zrobione. Tu może wydarzyć się dosłownie wszystko.
3. Narracja z dialogiem
Błąd, który występuje w 99% książek na całym świecie. Podczas narracji nagle pojawia się dialog, który nie wiedzieć czemu, nie jest rozpoczęty w nowym akapicie.
4. Pomyłki w wypowiedziach
A konkretnie w ich autorach. Czasem jedna postać mówi coś, co podzielone jest na dwie osobne wypowiedzi. Całkiem bez sensu.
5. Interpunkcja
Pominę przecinki, bo to sprawa sporna. Niektórzy nawet nie widzą, że coś jest nie tak. Ale są jeszcze inne rzeczy.
Wiele książek ma zdania, które nie kończą się znakiem interpunkcyjnym. Po prostu na końcu jest nic.
Pomyłki typu "!?", lub tzw. amerykańskie cudzysłowy są często i całkiem normalne. Jeśli czcionka pozwala na zrobienie normalnego cudzysłowu też nie jest idealnie bo znaki na początku i końcu cytatu różnią się od siebie.
6. Zamiana liter
Też się trafia, niestety. Czasem zamiast nie mamy nei, nikt tego nie wychwycił przed drukiem.
7. Zmiana czcionki
Akapit zaczyna się Time News Roman, a kończy Arialem. Widać, że coś jest nie tak, aż w końcu czytelnik orientuje się o co chodzi i wpada w śmiech.
8. Błędy merytoryczne
Czytałam ostatnio pozycję, w której postać miała dwie lewe ręce. Dosłownie. Przynajmniej w mniemaniu polskiego wydania. Zdanie polegało na tym, że X bolała lewa ręka, a lewą ręką musiał ją podtrzymywać, by nie opadała. Całkiem przyjemne.

Chyba na tym skończę. Są to błędy, które najczęściej wynajduję. Jeśli czytacie moje recenzje, zauważycie, że właśnie o tym piszę w minusach.
Co sądzicie?

"Odwrócony Mag" - Aleksandra Szałek



Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 236


Aleksandra Szałek to debiutująca pisarka. Swoją pierwszą książkę wydała w 2013 roku dzięki Novae Res. Tytuł jej powieści to „Odwrócony Mag”.

Julie tańczy od dzieciństwa. Teraz udało jej się dostać do prestiżowej szkoły baletowej w Nowym Jorku. Poznaje tam córkę dyrektora, z którą się zaprzyjaźnia. Szkoła to jednak nie wszystko – Julie wpada w oko gwiazda filmowa, Patrick Varner. Chłopak umawia się z nią na spotkanie, ale nie przychodzi. Dziewczyna nie może przestać o nim myśleć. W końcu jednak rzuca się w wir pracy, której ma coraz więcej z powodu semestralnego pokazu. Dzieją się niestety dziwne rzeczy. Julie kilka razy znajduje się w miejscach wypadków i pomaga ludziom wrócić do życia. Nie zawsze to skutkuje – nie udaje jej się uratować jej przyjaciela, Martina, który umiera w szpitalu na zapalenie płuc. Podczas semestralnego pokazuj zjawia się Patrick. Dziewczyna wyrzuca mu, że nie przyszedł na spotkanie. Spotykają się ponownie w nieco innych okolicznościach – chłopak ratuje ją z pożaru. Julie wybacza mu jego zachowanie i zostają parą. Jednak na jej życie czyha wysłannik piekieł, Drake. Patrick, który jest diabłem stara się chronić ukochaną. Uświadamia ją, że dziewczyna jest aniołem, który staje się niewidzialny, gdy tego pragnie i może pomagać innym.

Nie bardzo wiem, od czego zacząć tę część recenzji. Chciałabym napisać coś pozytywnego, ale nie jestem pewna, czy umiem.

Może zacznę od bohaterów. Julie to zwykła dziewczyna z małego miasta, która wyrusza na podbój Nowego Jorku, wkraczając tym samym w dorosłe życie. Początkowo nieśmiała, rozkręca się wraz z rozwojem książki, co potwierdza chociażby umawianie się z aktorem. Przy okazji jest aniołem. Fajnie, prawda? Jednak jak dla mnie Julie to prowincjonalna dziewczyna, która wpada w wielki świat – kluby, alkohol, miłość, zakupy, makijaż. Wszystko to dla niej jest całkiem nowe. Brakowało mi zdecydowanie opisu, który pokazałby jak Julie sobie z tym radzi. Gdzieniegdzie taki opis już się nawet zaczynał, ale szybko gasł. Nie mniej interesująca jest Alice, przyjaciółka Julie. Dziewczyna ma obsesję na punkcie jednego z kolegów, ciągle o nim gada, myśli… 90% jej wypowiedzi ma coś z nim wspólnego. Patrick jak na gwiazdę filmową nie jest w ogóle wyrazisty. To czarny charakter, który podbija serca wszystkich dziewczyn, ale tak naprawdę nawet rozdziały, w których widzimy świat takim, jakim on go widzi, nie powaliły mnie na kolana.

W większości obserwujemy życie z pozycji Julie. Wypowiada się ona w pierwszej osobie, dlatego łatwiej nam ją zrozumieć. Wiemy, co myśli, co czuje i jak reaguje na sytuacje, które jej się przydarzają. Jednak emocji mi w niej jakoś brakowało. Można powiedzieć, że była dość przeźroczysta. Owszem – denerwowała się, złościła, smuciła, cieszyła… ale to jakoś tak blado. Skoro już autorka zdecydowała się na narrację pierwszoosobową powinna trochę bardziej rozwinąć postać Julie. 

Język. Narracja jest dobra, nie wybitna, ale dobra. Za to dialogi… Coś tragicznego. Banalne, puste, naiwne, zbyt potoczne. Denerwowały mnie wtrącenia ze slangu, którego chyba teraz się już nie używa (np. „na ej to tramwaj staje, a na dzyń dzyń rusza”). Wydaje mi się, że w ten sposób nie odzywa się do siebie młodzież, no ale mogę się mylić. Przecież nie znam nowojorskiej młodzieży.

Książka naszpikowana jest błędami ze strony korekty. Czasem brakuje przecinków, niektóre kwestie tej samej osoby zaczynają się kilka razy od nowego myślnika, myśli nie zawsze są brane w cudzysłów, a jedna z nich owszem rozpoczęła się znakiem, ale już nim nie skończyła. Poza tym trochę niedociągnięć, choć najbardziej denerwowały mnie pomieszane znaki "?!", które raz były w dobrej kolejności, a linijkę dalej już zamienione.

Bardzo podobały mi się znaki graficzne przy paginie. Urozmaicały książkę, nadawały jej indywidualny charakter.

Nie bardzo rozumiem, czemu akcja była przeniesiona do Nowego Jorku. Z wywiadu z autorką zrozumiałam, że dlatego „bo tak”. Ok., niech będzie, ale po co w treści wracać do Polski? Tak naprawdę nawet nie wracać, co skoczyć do niej na minutkę. No i kolejna rzecz, której nie potrafię odgadnąć – tytuł. Wiem, że to nawiązanie do Tarota, ale nie bardzo zrozumiałam, czemu akurat taki, a nie inny.

Plus jest jeden – autorka nie podchwyciła starych i sprawdzonych przez wielu postaci, lecz stworzyła własne. Anioły, diabły i walka dobro-zło są tu nieco zepchnięte na bok, przyćmiewa je szczęśliwa miłość i zajęcia szkolne. No i w połowie książki jeszcze połączenie obu kwestii, czyli podrywający Julie nauczyciel.
Jedno jest pewne – książkę czytałam błyskawicznie. Nie wiem czemu, ale tak właśnie było.

Komu ją polecam? Sama nie wiem. Wiele opinii, które widziałam było przychylnych. Ja jak zwykle muszę być inna. Jak na debiut to i tak całkiem niezła pozycja, chociaż ja nie zostałam fanką tej książki. Wielu spodoba się wątek miłosny, innym fantastyczny, innym jeszcze szczypta thrilleru. Wszystko to jednak dla mnie za mało. Może po prostu oceńcie sami, czy ta książka wam się podoba, czy nie. Nie zachęcam, nie zniechęcam.

Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Novae Res:

"Charlie i fabryka czekolady" - Roald Dahl



Autor: Roald Dahl
Tytuł: Charlie i fabryka czekolady
Tytuł oryginalny: Charlie and the Chocolate Factory
Czas nagrania: 3 godziny 29 minut 2 sekundy

 
Roald Dahl to pisarz, scenarzysta i ekscentryk. Pochodził z Anglii. Jest autorem m.in. „Wiedźm”, czy „Matyldy”. Jedną z jego najbardziej znanych książek jest „Charlie i fabryka czekolady”.

Fabryka Willy’ego Wonki to dochodowe przedsięwzięcie. Produkuje tak wspaniałą czekoladę, że znana jest na całym świecie. Pewnego dnia ogłoszono, że w pięciu czekoladach znajdują się złote bilety, które pozwolą ich znalazcom wejść do fabryki i poznać ją od środka. Jest to o tyle ciekawe, że oprowadzić szczęśliwców ma sam Willy Wonka, którego od dawna nikt nie widział. Zaczyna się szaleństwo czekoladowe. Dzieci i rodzice kupują czekolady na potęgę. Tylko Charlie Bucket jest poszkodowany – jego rodzina jest tak biedna, że stać ich tylko na mały, czekoladowy batonik raz w roku. Akurat niedługo po ogłoszeniu wiadomości o biletach, Charlie ma urodziny. Rodzice dają mu czekoladowy batonik, ale nie ma w nim biletu. Charlie jednak znajduje bilet w innej czekoladce i wraz z dziadkiem wybiera się do fabryki. Tam poznają nie tylko innych szczęśliwców, ale też pana Wonkę, który oprowadza ich po swojej wspaniałej wytwórni czekolady i opowiada o jej niesamowitych pracownikach – karzełkach Umpa-Lumpach. Na różnych etapach wycieczki, w różnych okolicznościach muszą z niej zrezygnować niektóre z dzieci. W końcu zostaje tylko Charlie i jego dziadek.

Historia zaczyna się od krótkiego wyjaśnienia autora. Przyznaje on, że początkowo chciał stworzyć aż piętnastu dziecięcych bohaterów. Zaniechał jednak tego pomysłu i zostało ich pięcioro. Opisuje krótko każdego z nich i przechodzi do opowieści.

Charlie Bucket to chłopiec z biednej rodziny. Ma jednak szczęście – trafia mu się złoty bilet, który spełnia marzenie jego i jego dziadka. Chłopiec jednak wydał mi się nieco nadęty – znalazł pieniądze, za które kupił sobie czekoladę. Wiedział, że jego rodzina głosuje, dziadkowie śpią we czworo w jednym łóżku, a jednak zamiast dać całość matce, część poświęcił na słodycze. Mało tego, często zachowywał się dość naiwnie. Nie można zapominać, że to jednak dziecko, dlatego nie bardzo byłam zaskoczona jego niedorzecznymi nieraz zachowaniami.

Książkę poznałam za pomocą audiobooka. Przyznam, że nie był to dobrze nagrany audiobook. Jacek Kiss jako lektor nie sprawdził się moim zdaniem aż tak dobrze, jak para z „Opowieści z Narnii”. Owszem, zmieniał głos, nawet podśpiewywał z Umpa-Lumpami (muszę przyznać, że ich piosenki to bardzo mocny punkt książki!), ale jego głos nie sprawiał, że miałam dreszcze. Dodatkowo nagranie było podzielone jedynie na 8 części po pół godziny każda, co było dla mnie bardzo męczące w słuchaniu.

Co do akcji to nie rozwijała się ona zbyt wartko. Niekiedy nudziło mnie słuchanie opisów słodyczy, czy maszyn je produkujących. Zdecydowanie za dużo było opisów, za mało akcji i dialogów. Jeśli już, to były to długie monologi Wonki na różne tematy.

Przyznam się – oglądałam film, dopiero teraz wysłuchałam książki. Zmian w filmie jest całkiem sporo, aczkolwiek nie wszystko było bardzo odległe od książki. Moim zdaniem najpierw powinno się zapoznać z jej treścią, bo pokazuje ona zupełnie inny obraz Charliego i pozostałych dzieci, niż było to w filmie. Tam Charlie był poczciwym, dobrym chłopcem. Tu moim zdaniem wcale taki nie był. A i pan Wonka był nieco mnie ekscentryczny w audiobooku.

Wiem, że książka jest omawiana w podstawówce. Mojej siostrze bardzo się podobała, chociaż i tak woli film. Nie jestem pewna, czy wszystko, co w książce jest napisane powinny czytać dzieci – opisy zniknięć kolejnych uczestników wyprawy może nie są dramatyczne, drastyczne i krwawe, ale nie są też całkiem spokojne. Rację mają ci, którzy twierdzą, że pan Dahl był ekscentrykiem. Pokazał to w swoich książkach (w „Wiedźmach” i „Matyldzie” także).

Komu polecam? Jeśli lubicie film Burtona to przy nim zostańcie. Ja sięgnęłam po książkę i w sumie chyba się rozczarowałam. Audiobook był kiepskiej jakości, nie przypadł mi do gustu, męczył mnie. Sama opowieść nie porwała mnie ani na chwilę, nie siedziałam z wypiekami na twarzy i nie czekałam na jej koniec. Jeśli lubicie znać prawdę co do rozbieżności między papierem a filmem, śmiało. Inaczej nie jestem pewna, czy warto.

"Opowieści z Narnii: Srebrne krzesło" - C.S. Lewis


Autor: C.S. Lewis
Tytuł: Opowieści z Narnii: Srebrne krzesło
Tytuł oryginalny: The Silver Chair
Czas nagrania: 5 godzin 52 minuty

Clive Staples Lewis urodził się w 1898 roku. Jest znany z serii książek „Opowieści z Narnii”. Czwartą z cyklu jest powieść „Srebrne krzesło”.


Julia Pole jest prześladowana w szkole. Pewnego popołudnia postanawia odreagować i chowa się za gimnazjum. Płacze. W tym stanie spotyka ją Eustachy Scrubb i próbuje pocieszyć. Opowiada jej o swojej przygodzie w Narnii, którą przeżył zeszłego lata ze swoimi kuzynami. Chłopiec wyraża życzenie, by znowu znaleźć się w tej magicznej krainie. Jego marzenie zostaje spełnione i razem z Juliom trafiają do Narnii. Tam Julia otrzymuje zadanie – ma zapamiętać znaki, które dyktuje jej Aslan. Okazuje się, że zaginął książę, następca tronu, syn Kaspiana. Dzieci muszą go odnaleźć. Niestety, nie wypełniają zadań, jakie zlecił im lew i w ten sposób dochodzi do wielu nieporozumień. W końcu jednak zwracają się z pomocą do Błotosmętka, który wędruje z nimi do krainy olbrzymów. Tam spotykają piękną panią w zielonej sukni i towarzyszącego jej czarnego rycerza. Pani zapewnia ich, że olbrzymy mieszkające na szczycie góry ugoszczą ich, jeśli tylko powołają się na nią. Dzieci są przeszczęśliwe, ale Błotosmętek nie jest pewny, czy to dobry pomysł, by ufać kobiecie. W ostateczności jednak ryzykują i znajdują się na zamku. Tam dochodzi do przykrej sytuacji – okazuje się, że olbrzymy chcą ich zjeść i tylko cudem udaje im się uniknąć śmierci. Trafiają do podziemnego królestwa, gdzie rozmawiają z czarnym rycerzem. W nocy mężczyzna zostaje przywiązany do srebrnego krzesła, które ma odnowić czar rzucony na niego przez czarownicę. Okazuje się, że rycerz jest zaginionym księciem Rilianem. Dzieci ratują go i zabijają czarownicę. W ten sposób udaje im się uciec z podziemnej krainy i powracają do Narnii.

Opowieść nawiązuje do poprzednich części cyklu. Mamy tu znanego już Eustachego, Króla Kaspiana i wiele innych postaci, które znamy. Pojawiają się też nowe – sowy, błotowije i inne fantastyczne stwory i mówiące zwierzęta.  Nowa jest też Julia Pole, która początkowo nie wierzy w Narnię, wszystkiego się boi, a w końcu powoli zmienia się. Jednak przez znaczną część historii jest samolubna i nieznośna. „Srebrne krzesło” to opowieść o niej, ona jest jej główną bohaterką i to za nią ciągle podążamy.
 
Książkę poznałam w wersji audiobooka. Szukałam specjalnie tego, gdzie autorami będą Jerzy Zelnik i Agnieszka Grajnert, bo to duet, który polubiłam od pierwszej części. Dzielą się oni swoimi kwestiami w odpowiedni sposób – męskie wypowiada Zelnik, damskie Grajnert. Oboje wykonali kawał dobrej roboty – zmieniali głosy, nadając każdej postaci oryginalne, niepowtarzalne brzmienie. Również styl ich opowieści bardzo przypadł mi do gustu – prowadzili ją w sposób gawędziarski, lekko naiwny, dobrze zwracali się do słuchaczy. Bardzo lubię tę parę, świetnie się ich słucha, a ich praca wcale nie jest łatwa. Nie raz musieli udawać sowy, syczeć, jąkać się, chrząkać… wielki podziw z mojej strony, że potrafili rozeznać się w tych wszystkich dźwiękach i zapamiętać, kto jak mówi.

Jeśli ciągnę plusy to muszę przyznać, że historia toczy się wartko, akcja ciągle się zmienia i ani przez chwilę nie można się nudzić. Bardzo dobrze wykreowaną postacią jest tu Błotosmętk, który jest totalnym pesymistą. Niestety, zabrakło mi tu Eustachego, który był już w Narnii, więc powinien bardziej się udzielać. Julia zdominowała całą opowieść.

Kolejny plus to zwroty do czytelników. Do tej pory nie zwróciłam na to uwagi, ale przy tej części jakoś wybitnie podchwyciłam te fragmenty. Autor nie raz zaczyna coś mówić, by szybko urwać i dodać, że to nie jest odpowiedni moment, by nam o tym opowiadać i zrobi to innym razem. To przyjemny zabieg, bo sprawia wrażenie, że słuchamy prawdziwego opowiadacza bajek, który snuje dla nas opowieść, a nie czyta ją z kartki.

Minusy to dla mnie zdecydowanie krótki wątek tytułowego srebrnego krzesła. Pojawiło się ono raz na chwilę i zaraz potem zostało zniszczone. Owszem, było ono kluczowe w zaczarowaniu Riliana, ale czegoś mi brakowało na jego temat w tej historii.
 
Ogólnie książka bardzo mi się podobała. Jak zawsze Lewis pokazał, że wykreował spójny świat, w którym wszystko ma znaczenie, a różne wątki przenikają się w różnych momentach, by w końcu wyjść na światło dzienne i pokazać coś w innych barwach. To fajny kawałek młodzieżowej fantastyki, która powinna stać się klasykiem, być czytana od najmłodszych lat i pokazywana w szkole.

Komu mogę polecić książkę? Audiobooka i tak nie posłuchacie, a żałujcie – jest zrobiony na wysokim poziomie, a lektorzy jak zwykle błyszczą. Jeśli chodzi o książkę to historia jest warta zapoznania się z nią z kilku powodów. Pierwszym jest to, że to ciekawa pozycja literacka. Drugim jest zdecydowanie autor. Trzeci to seria, która podbiła setki serc na całym świecie. Kolejnym powodem niech będzie to, że to opowieść o poświęceniu, lojalności, zmianie samego siebie i dojrzewaniu wewnętrznym. To książka o przyjaźni i oddaniu. Wiele rzeczy można z niej wynieść, jeśli tylko się dobrze wsłucha… zaczyta.

"Żywe trupy" - Robert Kirkman



Autor: Robert Kirkman
Tytuł: Żywe trupy. Tom I-II
Tytuł oryginalny: The Walking Dead
Wydawnictwo: Anakonda
Czas nagrania: 2 godziny 55 minut


Robert Kirkman to urodzony w 1978 roku twórca komiksu „The Walking Dead”. Serial na jego podstawie bije rekordy popularności i znany jest na całym świecie. Kwestią czasu było, kiedy powstanie audiobook. W 2013 roku dzięki wydawnictwu Anakonda pojawiło się nagranie „Żywe trupy”.

Rick budzi się ze śpiączki. Pamięta, że został postrzelony na służbie. Ponieważ nie ma przy nim nikogo bliskiego, postanawia rozejrzeć się po szpitalu. Okazuje się, że tu również jest pusto, chociaż nie do końca. W jednym z pokoi odnajduje bowiem zmarłych, którzy chodzą. Mężczyzna nie rozumie, co się dzieje. Wydostaje się ze szpitala i spotyka żywych ludzi, którzy tłumaczą mu, że nastąpił koniec dotychczasowego świata, że na ziemi są zombie, a wszystko, co do tej pory znał, nie istnieje. Rick udaje się do Atlanty, gdzie spodziewa się znaleźć rodzinę. Tam jednak też są żywe trupy, które atakują go. Mężczyzna cudem uchodzi z życiem, ratuje go Glen – młody Azjata, który prowadzi go do obozu tych, którzy ocaleli. Tam Rick znajduje swoją żonę i syna. Sielanka w obozie nie trwa długo – atakują ich żywe trupy, a ludzie muszą uciekać. Podczas jednego z postojów syn Ricka, Carl, zostaje postrzelony. Chłopaka opatruje Herschel, weterynarz. Na jego farmie zatrzymują się wszyscy ocalali. Dochodzi jednak do kłótni między Rickiem a Herschelem, który wierzy, że zombie to tylko forma przejściowa i za wszelką cenę chce znaleźć lekarstwo na ich „chorobę”. W końcu Rick wraz z resztą muszą opuścić farmę i udać się w dalszą drogę.

Przez większość czasu obserwujemy sytuację z pozycji kogoś, kto stoi obok Ricka. Zdarzają się jednak fragmenty, w którym poznajemy innych bohaterów w różnych sytuacjach. To miła odmiana, chociaż pierwsze skrzypce i tak gra tu ten małomiasteczkowy policjant, który podczas nagrania urasta do rangi bohatera i lidera.

Audiobook jest świetnie zrobiony. To raczej słuchowisko, niż zwykłe nagranie. Każdy bohater ma swój własny głos, którego użyczyli mu zarówno znani aktorzy (Anna Dereszowska, Maria Seweryn, Jacek Rozenek, czy Szymon Bobrowski), ale też nieznani lektorzy. Oprócz tego mamy tu całą plejadę innych dźwięków – od charczenia zombie, po strzały z broni, kroki, szum trawy, czy pisk ptaków. Nawet rozrywanie ciał przez żywe trupy jest tu naśladowane. Co ciekawe, głosy są często o różnym natężeniu, czasem słychać echo, pogłos, czasem są przytłumione – zadbano o to, by brzmiały jak najbardziej realnie. Dlatego w pomieszczeniach, w lesie, czy na podjeździe niemal słychać, jak odbijają się od ścian, rzeczy i wracają nieco zmienione. 

Narrator też odegrał świetnie swoją rolę. Nie opisywał co prawda wszystkiego, co zapewne mogliśmy zobaczyć na obrazkach w komiksie, ale o wielu rzeczach informował nas, dzięki czemu łatwiej było się odnaleźć w treści.

Należy też coś powiedzieć o samej strukturze nagrania. Każdy odcinek zawierał opowieść z jednego zeszytu komiksu. Były to około 15 minutowe słuchowiska, które spajała jedna historia. W tle często pojawiały się piosenki, dopasowane do akcji rozgrywającej się akurat w danej części. Na początku i na końcu każdego fragmentu narrator obwieszczał, z czym mamy do czynienia – mówi, która część teraz następuje, albo która się właśnie kończy. Nagranie nie odcinało się zaraz po jego słowach – kończyła je muzyka. Utwory muzyczne pojawiały się w ciągu każdego z zeszytów kilka razy – na początku, na końcu, w trakcie rozważań narratora, albo wypowiedzi bohaterów. Dzięki nim budowano atmosferę grozy, rzewny klimat wspomnień, czy przykrą, a wręcz dołującą, sytuację śmierci.

Wielkim minusem moim zdaniem jest to, że trudno mi było się zorientować do kogo dany głos należy. Na początku nagrania narrator sprytnie przemycał imiona bohaterów, jednak później robił to sporadycznie. Niestety, dla mnie była to męczarnia, gdyż nie wiedziałam, kto z kim się kłóci. A Lori jednak denerwowała mnie tak samo, jak w serialu.

Wielki plus jednak za to, że nieraz byłam zaskakiwana. Oglądałam serial namiętnie, ale nigdy nie miałam w ręku komiksu. Audiobook pokazał mi rzeczy, które w serialu były przedstawione zupełnie inaczej.
Bardzo dobrze słuchało mi się tego nagrania. Było w nim wiele wątków innych, niż w serialu, dlatego nie mogłam nigdy być pewna tego, co się za chwile stanie. Niejednokrotnie dostawałam ciarek, albo uśmiechałam się pod nosem na wspomnienie sceny z ekranu, jednak i tak w zdecydowanej większości wiele rzeczy było dla mnie nowością.

Komu mogę polecić tego audiobooka? Wiem, że sporo osób nie lubi tej formy przyswajania treści. Tym jednak razem musicie, tak właśnie – musicie – posłuchać „Żywych trupów”. To fascynująca przygoda, którą warto przeżyć nie w formie papierowej, a właśnie w formie słuchanej. Efekty, których użyto przy produkcji tego słuchowiska są często zaskakujące, ale ich finalna forma oszałamia. To tak, jakbyście sami znaleźli się w środku walki o przeżycie, a wszędzie wokół was były zombie. Spróbujcie przekonać się na własnej skórze, czy ta forma wam się spodoba. Gwarantuję satysfakcję, nawet jeśli oglądaliście serial.

Baza recenzji Syndykatu ZwB